czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział I

  Jean obudziła się rano, jak zwykle ze smutkiem mimo że słońce jasno świeciło za oknem. Dzień był idealny, ale ona nie chciała się cieszyć. Nie mogła się cieszyć.
  Z trudem opuściła poduszkę, którą tak przez ostatnie dni pokochała. Usiadła na łóżku i rozejrzała się wokół. Pokój był jak zwykle różowy, nic się nie zmieniło. A więc to nie był sen. Zerknęła na swoją lewą rękę w gipsie, potem wzięła lusterko i spojrzała na swoją twarz. Nadal tam były krwawe blizny i siniaki.
  Wstała, ciężko idąc pod okno. Zobaczyła tam tatę, który odjeżdżał do pracy. Nagle z dołu wołała ją mama.
  - Jean! Wstawaj! Jedziemy na zakupy szkolne!
  Były wakacje. Dziewczyna z niechęcią to mówiła, ale całe wakacje przeleżała z gipsem, nudząc się niemiłosiernie. Mimo że mogła wychodzić na podwórko, zawsze, kiedy chciała, ale nie mogła zrobić wielu rzeczy. Jazda na rowerze, na rolkach, bieganie, tańczenie - to wszystko odpadało.
  Właściwie dobrze jednak się stało, że przynajmniej uszło z życiem po napadzie Cukru, Żelka i Tęczy.
  Zeszła na dół i zastała tam mamę w kuchni.
  - Jean, zjedz śniadanie. Naprawdę dobrze ci zrobi.
  - Mamo... całe wakacje! A ja tak bardzo chciałam się uwolnić od tej natrętnej Mitaldy i głupiego Crisa!
  - Wiem, kochanie, ale co ja ci poradzę? - powiedziała mama - Ale kto by pomyślał, że oni zaatakują tego biedaka z baru! On przecież zginął!
  Szkoda jej było tego pana. Tyle razy chodziła po frytki do tego baru po szkole. Nie rozumiała, dlaczego akurat tych trzech złodziei zamiast napaść na cokolwiek wybrali akurat taki mały bar, zamiast banku albo jakiegoś dużego sklepu. Przecież tam góra było sto złotych.
  Była jedynaczką, więc fajnie, że na zakupach mogła skupić się na swoich rzeczach. Mimo że zawsze chciała mieć siostrę, brata albo jakiegoś przyjaciela, to również miało swoje dobre cechy. Jednak nie mogła poszaleć na zakupach, bo zabrali jej wszystkie oszczędności.
  Kiedy Jean z mamą wróciły do domu, cały pokój dziewczyny był po prostu ruiną. Łóżko przewrócone było do góry nogami, szafki leżały na podłodze, a wszystkie kartki, jakie Jean miała w pokoju znajdowały się na podłodze.
  - Mamo, chodź tu szybko! - jęknęła dziewczyna.
  Jednak zeszła na dół, żeby jeszcze bardziej ponaglić mamę. Gdy kobieta stanęła w drzwiach, wyrwał jej się zduszony okrzyk, ale po chwili wrzasnęła:
  - Matko Boska, co tu się stało?!
  Pani Goldsmith jeszcze raz uważniej rozglądała się po pokoju. Lecz kiedy zatrzymała się przy biurku, stanęła jak wryta.
  - Jean! Nie ma twojego naszyjnika! - krzyczała, jak opętana.
  Dziewczyna zawsze nosiła przy sobie swój naszyjnik w kształcie serca. Rodzice dali jej go na piętnaste urodziny, żeby zawsze o nich pamiętała w trudnych chwilach oraz żeby często trzymała go przy sobie.
  - CO?! - zszokowała się Jean.
  Przeglądała szuflady, rozrzucała papiery, lecz nigdzie nie znalazła naszyjnika. Wpadła w wielki, przerażający smutek i wściekłość. Ktoś tu był, pozbawił ją jej największego skarbu. Najcenniejszej rzeczy, która kiedykolwiek była w tym pokoju. Prezent od rodziców kosztował fortunę, był wykonany ze szczerego złota. Rodzice wygrali tamtego pamiętnego roku, dwa lata temu dużo pieniędzy na loterii. Jednak nie chcieli żyć w luksusach, woleli przeznaczyć tą wygraną na córkę.
  Jean wiedziała, że na ten rok szkolny będzie musiała zrobić dużo porządków. Gdy tata wrócił mama podzieliła się z nim ich ogromną stratą. 17-latka przebywała tego dnia cały czas w pokoju. Nie posprzątała jeszcze dokładnie, właściwie do perfekcyjnego stanu było jeszcze naprawdę daleko, gdy w pewnej chwili nie wytrzymała. Położyła się na łóżku i zaniosła się płaczem. Dlaczego wszystko musi być takie niesprawiedliwe? Jej najcenniejszy skarb, pamiątka po urodzinach, przedmiot na jaki jej rodzice wydali całą wygraną na loterii... znikł. Dlaczego ludzie muszą być tacy wredni? Czemu muszą się cieszyć cudzym cierpieniem? Dlaczego...?
  Nie ulegało wątpliwości, że to Cukier, Żelek i Tęcza. Ale czemu oni się na nią aż tak uwzięli. Jean sięgnęła pamięcią w przeszłość.
  - Spóbuj komuś to powiedzieć, a będzie źle! - krzyczał do niej Tęcza tego pamiętnego dnia.
  Lecz gdy potem rozległy się sygnały policyjne, wrzasnął:
  - To ty zawiadomiłaś policję! 
  To była jego zemsta. Jean wiedziała, że on nie jest głupi i wie, że ona nic takiego nigdy nie zrobiła (a powinna). Cały czas trzymał ją, więc jakim cudem mogłaby kogoś wezwać? Ale nie..., on się nie mógł pogodzić ze swoją porażką, że policja nadjechała, tylko zamiast jego samego obwiniał o to słabszych, żeby się nad nimi wyżyć.
  Jean jeszcze wtedy nie wiedziała, jakie to wszystko będzie trudne.

***

  Na nowy rok szkolny, dziewczyna również miała założony gips. Niestety. Szybko minęły przygotowywania do szkoły i Jean rozpoczęła trzecią liceum. Bała się jednak, co będzie w tym roku, jak ułożą się sprawy z Matildą i Crisem. 
  Ale nawet wtedy, gdy wszystko się waliło i coraz to bardziej byłam otoczona nowymi problemami, nie przewidywałam, że jeszcze może być tak źle. 
  Zdarzyło to się pewnego, pamiętnego dnia. 
  Wrzesień na dobre się rozpoczął. Pomarańczowo-żółte liście opadały z drzew, było coraz chłodniej, ale jeszcze ciągle zielono i słonecznie. Jean musiała sobie radzić z przemądrzałą Matildą, która ciągle zaczepiała ją mówiąc, jaka to jest brzydka i głupia oraz z walniętym na całego Crisem, który najwidoczniej ją prześladował. Nie zaprzyjaźniła się z resztą klasy, a z tego względu, że to był początek następnego roku (a początki, tym najbardziej do matury są trudne), czuła się osamotniona i zestresowana. Co lekcję miała wrażenie, jakby nauczycielka miała za chwilę wybuchnąć i rozpłynąć się w powietrze, lecz przedtem wpisać Jean mnóstwo jedynek. Na końcu tej dziwnej przygody z nauczycielami od różnych przedmiotów, w nocy śniło jej się, że znani jej od dwóch lat profesorowie nachodzą ją w postaci duchów i pytają, czemu znów się spóźniła i nie odrobiła pracy domowej. Najbardziej przerażała ją blondynka od polskiego. Nigdy nie przypadła jej do gustu, a teraz jeszcze bardziej była dla niej przerażeniem. Skończyło się to na tym, że dziewczyna musiała łykać melisę oraz chodzić na spotkania z psychologiem. Chociaż uczęszczała na nie niemalże połowa klasy, Jean czuła się jak jakaś niesprawna psychicznie wariatka. To jeszcze pogarszało całą jej sytuację. 
  Siedziała na lekcji matematyki, gdy nachodziły ją te wszystkie myśli. Uczniowie mieli robić właśnie zadanie, więc gdy tylko Jean wyrwała się z transu, od razu zabrała się do pracy. Jednak siedząca dosłownie obok ławki Matilda nie dawała jej spokoju. 
  - I powiedz mi, jak ty zamierzasz zdać maturę, jak chodzisz do psychologa? - zaśmiała się z niej wredna znajoma, a po czym cała klasa. 
  - Słuchaj, sztuczna zołzo, ten twój "psycholog" ma zamiar nas przygotować do matury! - odpowiedziała jej Jean, bo już nie wytrzymała. Jednak wiedziała, że sobie dodaje. 
  - Hahaha, myślisz, że ci uwierzę! Spójrz tylko na siebie, jesteś taka brzydka, a do tego ta twoja ręka w gipsie! 
  Dziewczyna nie wytrzymała słuchania tej okropnej Matildy, więc wstała i podeszła do niej:
  - Możesz dać mi spokój? - powiedziała normalnym tonem.
  - Ty mi nie będziesz pyskować! Ja tu rządzę, a nie ty! - wrzeszczała nastolatka, a po chwili dołączył do niej Cris. Dziewczyna popchnęła z całej siły Jean.
  - Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęła Jean, ale gdy Matilda dała jej w twarz, ona zaczęła się z nią szarpać. 
  Jednak oczywiście Crisowi było obojętne to, czy jego dziewczyna zaczęła czy nie. Odciągnął Matildę i teraz to on bił się z Jean. Dziewczyna chciała już przestać, bo nie miała postawić się komuś, kto jest o wiele silniejszy, ale było już za późno. Cris z całej siły uderzył Jean w złamaną rękę. Ta ręka ją bardzo bolała, po napadzie Tęczy, więc ból był nie do zniesienia i zaczęła płakać. Wstyd jej było, że w wieku prawie 18 lat popłakała się, jak małe dziecko. Ale czasami się zdarza, a najbardziej, gdy w szkole dręczą cię zarówno psychicznie, jak i fizycznie. 
  Właśnie do klasy weszła nauczycielka.
  - Co tu się stało?! - wykrzyknęła, widząc Jean, która próbowała ukryć załzawione oczy. 
  Jednak nikt nie odpowiedział, natomiast wszyscy się śmiali (szczególnie Matilda z Crisem), gdy dziewczyna wybiegła z klasy. Pani od matematyki próbowała ją zatrzymać, jednak wiedziała, że to była już ostatnia lekcja, więc nie było sensu. Rozumiała ją trochę, więc nie zmuszała jej długo, żeby wracała do tego wrednego towarzystwa. To była jedna z najtrudniejszych klas w całej szkole. 
  Jean biegła korytarzem, aż doszła do szatni. Wzięła torbę, zmieniła buty i uciekła po prostu do domu. W drodze powrotnej cały czas płakała, nie mogła przestać się uspokoić.
  Nie rozumiała, dlaczego jej szkolni rówieśnicy jej nienawidzą i czemu się w stosunku do niej aż tak zachowują. I co napadło tego Crisa? Jak w ogóle on mógł uderzyć dziewczynę? Przecież mają już osiemnaście lat, a nie dziesięć, więc wypada się jakoś zachowywać.
  Wnet, gdy tak szła, jakiś mężczyzna zwolnił, jadąc samochodem i zatrzymał się przed nią. Okazało się, że to jej tata.
  - Jean, chodź do samochodu - ponaglił ją szybko - Nauczycielka powiedziała mi, że wybiegłaś ze szkoły. Co się stało? - spytał zaniepokojony.
  - Tato, oni są okropni! - krzyknęłam ze złością, siadając na tylne siedzenie - Ta Matilda rzuciła się na mnie, a Cris mnie walnął w złamaną rękę! I ona mnie cały dzień nękała!
  - Nie przejmuj się nimi, muszę jakoś porozmawiać z tą całą waszą klasą - powiedział zdruzgotany tata.
  - Ale tato, nie da się! My mamy osiemnaście lat, nie jesteśmy dziećmi. Czy oni naprawdę tego nie zrozumieją?
  - Ty nie masz jeszcze osiemnastu lat - odpowiedział tata zgodnie z prawdą - Twoje osiemnaste urodziny są w październiku.
  - Ale po Nowym Roku będziemy już mieć wszyscy rocznikowo dziewiętnaście lat. Jak ja sobie z nimi poradzę?!
  - Na pewno sobie jakoś poradzisz. A teraz odwiozę Cię do domu.
  Tego dnia bardzo dużo padało, co naprawdę wzorowało mój dzisiejszy nastrój. Kiedy przyjechałam do domu, nie miałam siły z nikim rozmawiać, poszłam jedynie do mojego pokoju. Chciałam jak najszybciej iść spać, chciałam zapomnieć o szkole. Na szczęście to jest ostatni rok. Potem nareszcie będę miała święty spokój. Ale to zmieniało faktu, że jest dopiero wrzesień.
  Mimo że gdy już się wyszykowałam do spania, była dopiero dziewiętnasta, ja i tak zasnęłam. Spałam na łóżku, a nade mną w okno bębniły nieustannie kolejne krople deszczu.

  Gdy obudziła się następnego dnia, było bardzo wcześnie. Nie ma się co dziwić. Jednak od razu szybko wstała, ponieważ była sobota. Gdyby to był chociaż nawet piątek, nie chciałaby się ruszyć z łóżka, przez następne pół godziny.
  Postanowiła zejść na dół do kuchni. Tam zastała mamę.
  - Cześć - przywitała się z nią mama.
  - Hej - odpowiedziała jej Jean.
  - Jak tam u ciebie?
  - Już coraz lepiej. Dziś jest nawet słonecznie. Chyba pójdę się przebiegnąć.
  Jean zjadła na śniadanie płatki z mlekiem, ale zanim się już przyszykowała, było po dziesiątej.
  Wybiegła z domu i postanowiła jakoś normalnie rozwiązać te wszystkie problemy.
  Myślała o tym, żeby przede wszystkim się nie poddać, walczyć dalej. Musiała jakoś przetrwać ostatni rok w tej szkole, gdzie ją nienawidzili. Ale jak poradzić sobie z takimi mutantami? Mówi się trudno, jeśli Cris (albo ktokolwiek) jeszcze raz ją uderzy, wyciągnie z tego inne środki. Tym gorzej dla niego, a tym lepiej dla niej. Jeśli chodzi o Matildę, będzie się musiała jemu jakoś postawić. Ale najgorsze, że będzie musiała odpowiedzieć jej jakoś ciętą ripostą. Innej opcji nie ma. Nie chce jej powiedzieć nic obraźliwego (mimo że na to zasłużyła), ale bronić się trzeba. Musi pokazać raz na zawsze tej jędzy, że nie może jej podskakiwać... Nie, to głupie. Przecież każdy w klasie, a nawet w szkole, wie, że bezbronnej, słodkiej Jeanny tak łatwo podskoczyć. Ona się nie będzie umiała obronić.
"Przecież ja jej się nie umiem postawić!" - myślała zdruzgotana.
  Po półgodzinnym treningu Jean wracała do domu. Była już trochę zmęczona, ale nadal biegła. Znajdowała się parę domów dalej od baru "Chips&Crisps", który został zamknięty już na zawsze.
  Z chmur wyszło poranne słońce, ale mimo że było przed południem, nie było zbytnio gorąco. Gdyby był upał, Jean by nie biegała, a już na pewno o tej porze.
  Nagle usłyszała głośne krzyki. Zobaczyła, że ulicą koło budynków biegną wystarczająco już znajome twarze. Byli to Cukier, Żelek i Tęcza. Ujrzała zaraz potem dziewczynę leżącą na trawie. Miała długie, proste blond włosy, duże niebieskie oczy, lecz więcej twarzy Jean nie udało się zobaczyć. Szlochała zakrywając zakrwawioną i posiniaczoną twarz.
  - Zostawcie ją i więcej tu nie wracajcie! - krzyknęła Jean do trzech uciekinierów, kiedy podeszła bliżej nieznajomej - Nic ci się nie stało?
  Tym razem zwróciła się do niej, podając jej rękę. Stwierdziła, że pytanie nie było zbyt sensowne i raczej nie na miejscu, bo widać, że nie jest w dobrym stanie. Podała jej ręcznik, który wzięła ze sobą na bieganie, ale nie był jej potrzebny, gdyż nie było zbytniego upału. Mogła nim chociaż trochę przetrzeć zakrwawione rany.
  Jean podniosła z ziemi tajemniczą nieznajomą, lecz zdziwiło ją to, że jednak mogła chodzić o własnych siłach.
  - Dziękuję - odpowiedziała zdziwiona, ale i z uśmiechem. - Pomogłaś mi... pomogłaś mi, chociaż sama potrzebujesz pomocy.
  Jean zamurowało. Skąd ona wie, że ma problemy? Jej "nowa koleżanka" mówiła jakimś takim nieprzytomnym oraz sennym głosem.
  - Skąd to wiesz? - zapytała w końcu Jean ze zdziwieniem.
  - Widzę to po twoich oczach - odparła krótko.
  Zapadła chwila milczenia, którą przerwała blondynka.
  - Jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała w końcu.
  - Och, dziękuję.
  - Powiedzieć ci, jak łatwo znaleźć prawdziwych przyjaciół?
  - Jak? - zapytała Jean zaciekawiona, mimo że prawie jej nie znała.
  - Prawdziwi przyjaciele, pomogą ci, gdy sami mają problem, lecz fałszywi, będą woleli zająć się własnym.
  Dziewczyna wiedziała już, że ta nieznajoma jest naprawdę mądrą dziewczyną. Była miła, wytrwała i naprawdę silna w duchu.
  - Dziękuję ci jeszcze raz za pomoc - odrzekła blondynka - Jesteś naprawdę odważną dziewczyną.
  - Ja odważna? - Jean coraz bardziej była zdziwiona.
  - Tak. A czemu nie?
  - Ja nie jestem odważna. Można mi wskoczyć na głowę, a ja i tak nie zwrócę nikomu uwagi - powiedziała smętnym, smutnym głosem.
  - Masz wrogów?
  - Tak, niestety.
  - A chcesz ich mieć?
  - Pewnie, że nie. - teraz Jean już mało rozumiała.
  - To dlaczego są twoimi wrogami?
  - Tylko oni to wiedzą. Oni sami chcieli nimi być...
  - Nie - odrzekła nieznajoma stanowczo, ale z uśmiechem - To TY wybierasz sobie wrogów.
  Jean nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale przecież... jak tu nie mieć wrogów, skoro każdy doprowadza ją do płaczu?
  - Ale... oni są nieznośni... - powiedziała.
  - Ty nie decydujesz, kim oni są. Ty decydujesz, kim oni DLA CIEBIE są.
  - Chciałabym, żebym mogła sama tak sobie powiedzieć. Chciałabym, żeby przestali być moimi wrogami...
  - Gdy jesteś dobra i odważna, możesz wszystko. - powiedziała. Miała rację.
  - Ale ja nie jestem odważna - odpowiedziała Jean - Nie umiem się im postawić...
  - Odważny to ten, kto nigdy nie ulega innej osobie, tylko dlatego że ona tak chce. Nieodważni chcą być tacy sami jak inni, chcą się im podporządkować... Bo się ich boją. Boją się ich reakcji.
  Jean ponownie zamurowało.
  - Wow..., dziękuję. - powiedziała w końcu dziewczyna - Ale skoro nie brak mi odwagi, to czego?
  - Tego, że nie umiesz jej wykorzystać.
  - To jak mam się tego nauczyć, skoro nie umiem? - Jean to trochę rozczarowała.
  - A kiedyś próbowałaś?
  No racja, nigdy. Ale zawsze wydawało się jej to takie trudne. Zapadła chwila milczenia, którą znów przerwała nieznajoma.
  - Znam takiego jednego... Nazywa się Tęcza. On też myśli, że jest taki odważny, a tak naprawdę podlega swojej własnej dziewczynie. Stara się być takim, jak ona, bo wie, że wtedy zostanie wyśmiany. - powiedziała patrząc się na pobliskie drzewa - To bardzo pasuje do opisu twoich znajomych - spojrzała na Jean.
  Dziewczyna wiedziała, że blondynka ma rację. Te słowa tak bardzo przypominały zachowanie Crisa...
  Nastolatki trochę się zagadały. Jean spojrzała na zegarek. Było parę minut po dwunastej. Nadal słońce bardzo nie grzało, nie było gorąca. Wiedziała, że nic się nie stanie, jak wróci później.
  - Ojej, zapomniałam ciebie o coś zapytać - przypomniała sobie Jean.
  - Tak? - nieznajoma zapatrzyła się trochę i teraz dopiero skierowała wzrok na dziewczynę.
  - Dobrze się czujesz? Oni się cię pobili, może zadzwonić jak najszybciej po policję i karetkę?
  - Och, dziękuję. Ale sama potem pójdę - odparła.
  Jean podziwiała jej duchową wytrwałość. Sama też taka chciałaby być...
  - Jak masz na imię? - zapytała w końcu. Ucieszyła się, że w końcu to zrobiła. Przecież tak długo rozmawiają, a ona nawet nie zna imienia swojej "nowej koleżanki".
  - Unicorn - odpowiedziała uśmiechając się - Unicorn Pearl. A ty?
  - Ja jestem Jean Goldsmith. Ile masz lat?
  - W grudniu skończę osiemnaście.
  - To bardzo fajnie się złożyło - rozpromieniła się Jean - Ja będę miała osiemnastkę w październiku.
  Szły teraz po trawie, w stronę polany za budynkami.
  - Mam pomysł. Chodźmy tam, za te drzewa, opowiemy sobie coś i lepiej się poznamy - zaproponowała Unicorn.
  Pomysł bardzo spodobał się Jean, dlatego uśmiechnęła się do niej. Przez krew na twarzy Unicorn również ujrzała uśmiech. Dziewczyna wiedziała, że może jeszcze zostać tutaj do obiadu, dlatego poszła wraz z nią w kierunku zielonej polany, gdzie drzewa rzucały wspaniały cień, a słońce nie przenikało zbytnio przez ich gałęzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz